Tchórzew, 9 października 2012; Źródło: Wspólnota Radzyńska 9-15 października 2012 r.
Musiały kłaść do rozstrzelania własne dzieci
SS-mani podzielili rodzinę Guzów i Pszkitów na trzy grupy: kobiety, mężczyźni i dzieci. Wszystkich rozstrzelano i zakopano w jednej mogile w lesie w Tchórzewie (gm. Borki).
W 70. rocznicę mordu w miejscu zbrodni stanął pomnik, odbyła się msza święta i apel poległych. Była jeszcze szarówka, kiedy w lesie rozległy się strzały. Zaniepokojona nimi Agnieszka Witek obudziła dzieci. Jakiś czas później na podwórku pojawił się policjant. Spytał o gospodarza. Była wdową, a jedynym mężczyzną w domu był dwunastoletni wtedy syn. Chłopak miał iść do sołtysa, żeby ten zorganizował na wsi osiem furmanek z wozakami i ośmiu mężczyzn z łopatami. Wszyscy mieli stawić się w lesie, przy zabudowaniach Guzów i Pszkitów. Tadeusz Gruba (84 lata) był wtedy nastolatkiem. To było 6 października 1942 roku około godz. 7. Usłyszałem strzały w lesie. Pół godziny później przyszedł do nas zastępca sołtysa Stanisław Listosz. Chciał, żeby ktoś wziął szpadel i poszedł do lasu, pod dom Guzów. Grubina, niech bierze ten chłopak szpadel i do lasu. Nie miałem wyjścia - opowiada. Razem z panem Tadeuszem do lasu wysłano jego stryjecznego brata Mariana Grabę. Wiedziałem, gdzie mieszkają Guzy - tłumaczy świadek wydarzeń sprzed 70 lat. Zaszliśmy na to siedlisko. Od razu wydawało mi się, że coś jest nie tak. Na środku podwórka grał patefon. Granatowy, czyli polski, policjant wziął nas do jednej z izb. Nikogo tam nie było w kuchni dopalał się ogień. Stała miska, a w niej zagniecione kluski z mąki. Zauważyłem na piecu krew. Policjant zaczął grzebać w kufrze. Znalazł czapkę i kurtkę. Kazał nam sobie wziąć. Nie chcieliśmy, ale rzucił mi czapkę, a Marianowi kurtkę - opowiada.
Do chaty wszedł Niemiec i rozkazał, żeby chłopcy poszli za nim nasypywać do worków ziemniaki. Zaprowadził ich do piwniczek. Były one koło czworaka, w którym mieszkały cztery rodziny Guzów i Pszkitów. Na sypaliśmy z pięć worków i kazał nam wyjść z kopców - wspomina Gruba. - Wtedy zobaczyłem, że niosą trupy. Widziałem dwa ciała przewieszone przez drąg. Rozpoznałem Zośkę Guz. Znałem ją, przychodziła do mojej siostry. Było też małe, może pięcioletnie dziecka Położyli drąg koło wykopanego grobu. Nasi, którzy kopali ten dół, brali ciała za nogi i wrzucali. 70 lat temu zginęły 24 osoby z rodziny Guzów i Psztyków: trzech mężczyzn, cztery kobiety i 17 dzieci. Do dziś nie wiadomo, jaka była przyczyna zbiorowego mordu. Wtedy nikt nic nie mówił. Były pogłoski, że administrator ich oskarżył, że kradli zboże ze stert - zamyśla się pan Tadeusz.
Szczegółów samego dramatu, jaki rozegrał się w lesie znamy niewiele. Wiadomo, że Niemcy pojawili się o świcie, kiedy część mężczyzn wyszła już do pracy w folwarku. Zawrócili ich z drogi. W domu podzielili wszystkich na trzy grupy, oddzielnie mężczyzn, kobiety i dzieci. Kiedy wyprowadzono ich na miejsce egzekucji matki musiały kłaść do rozstrzelania najmłodsze dzieci. Jeden z nieżyjących już mieszkańców Tchórzewa widział i tego widoku nie mógł zapomnieć do końca życia: Niemiec trzymał na rękach niemowlę, przystawił mu do głowy pistolet i wystrzelił.
Z dwóch rodzin uratowały się cztery osoby. Władysław Guz wraz ze swoją żoną, z domu Płodzień. Uciekli do lasu wykorzystując chwilową nieuwagą Niemców. Ona, kiedy dzielono ich na grupy, on, kiedy prowadzono ich na egzekucję. Ocalał też młodzieniec z tego. domu, który przebywał w junakach w Dęblinie oraz młody chłopak z rodziny Pszkitów. Od wczesnego rana pracował na służbie u gospodarza nazwiskiem Kępa. "To naszych biją" krzyknął, kiedy usłyszał strzały i pobiegł w kierunku domu. Ucieczki próbowało też dwóch innych mężczyzn, jednego z nich kule z rozstawionych wokół karabinów maszynowych przeszyły w pół, drugi prawdopodobnie zginął w ten sam sposób. Ktoś znalazł później w lesie jego przestrzelony kaszkiet. Małżeństwo, które uciekło do lasu, to Leokadia i Jan Guzowie. Nocą przyszli do mojego ojca, żeby dał im jakieś ubrania - opowiada radny z Tchórzewa Marian Witek. Mężczyzna poszedł jeszcze do swojego domu i przygonił świnie. Kilka dni później zabrał je od moich rodziców brat tej Leokadii, który mieszkał w Kocku. Guzowie powiedzieli, żeby rodzice nie martwili się, że oni już tu nie przyjdą. Chowali się gdzieś. Po jakimś czasie przyjął ich dziedzic z Leonowa. Po wojnie wyjechali do Sopotu. Mieli troje dzieci. Dwóch synów już nie żyje. Jest tylko córka Barbara Handke. Razem z najbliższymi przyjechała na uroczystość odsłonięcia kapliczki poświęconej jej rodzinie. Przez niemal cały czas ocierała łzy wzruszenia. To dla mnie ogromne przeżycie - odkreśla ze wzruszeniem Barbara. Pamięć tego wydarzenia jest w naszej rodzinie ciągle żywa. Rodzice ocaleli, ale stracili tu najbliższych. Przeżyli koszmar. Mama do końca życia budź w nocy z przerażeniem, dodaje. Do Tchórzewa przyjechała z najbliższymi, między innymi córką i wnukiem. On też zna już dramatyczną historię dziadków, kiedy dorośnie zrozumie z niej więcej niż dziś i zadba, by przetrwała w pamięci kolejnych pokoleń.
Aneta Mostowiec