zuba2aPana Witolda Zubę poznałam w sytuacji oficjalnej – gdy składaliśmy kwiaty przed pomnikiem w kwaterze wojskowej Cmentarza Katedralnego. Raczej małomówny, powściągliwy i, jak mi się wydało, trochę nieufny, intrygował, a raczej skłaniał do pytań o jego życiowe losy, o to, jaką treść zawiera jego opowieść życia. Bo życie każdego człowieka to przecież opowieść. Wiedziałam, że jest Witold Marian Zuba sekretarzem Związku Inwalidów Wojennych i od niedawna prezesem Związku Kombatantów RP i Byłych Więźniów Politycznych w Sandomierzu, ale jakie wydarzenia stały się jego udziałem, co przeżył w czasie II wojny światowej – pozostawało niewiadome. Nie od razu bohater tego eseju zgodził się mówić o sobie, a raczej o tym, co przeżył przed wielu laty. Dziękuję Panu, Panie Witoldzie, że zechciał Pan opowiedzieć o tym, czego doświadczył i Pan, i wiele milionów ludzi, którym przyszło żyć pod władztwem totalitaryzmu hitlerowskiego.

Urodzony w 1926 roku generacyjnie przynależy Pan Zuba do pokolenia młodszych Kolumbów. Na pewno byli nimi dwaj starsi bracia Witolda, Jerzy oraz Janusz, którzy od początku okupacji włączyli się w działalność organizacji „Orzeł Biały”. Rodzina Zubów mieszkała w Skarżysku i tam Witold zetknął się z tajemnicą konspiracji (przenosił przesyłki) oraz z bronią (znalazł w domu pistolet). Z pewnością fascynowała go działalność starszych braci. Obaj za swój patriotyzm zapłacili cenę najwyższą. W 1940 r. najstarszy Jerzy został rozstrzelany w lesie na Borze (było to jedno z miejsc masowych mordów)[1], zaś Janusz, z pasją kolekcjonujący motyle i obdarzony talentem rysownik (Witold Zuba przechowuje jego szkic – portret młodej kobiety) zginął w niewyjaśnionych do dziś okolicznościach w 1942 roku. Pan Witold po namyśle mówi, że podobno Janusz zginął, rozbrajając hitlerowca, jak opowiadano, ten miał ukryty drugi pistolet. Jerzy spoczywa w zbiorowej mogile, Janusz – nie ma swego grobu. Lecz zanim dosięgła go kula, próbowano go wywieźć do Rzeszy i chcąc uniknąć tego, przestrzelił sobie udo. Później znów chciano go wywieźć. I wtedy razem z rodzicami podjęli decyzję, że zamiast niego do Rzeszy pojedzie Witold. Sam pragnął zostać w Skarżysku – tu miał przyjaciół z „Orła Białego”, swoje harcerstwo, konspirację. Jak Jerzy, którego misję pragnął kontynuować. Mamy ciągle 1942 rok. Witold zatem jedzie, miast Janusza, do Rzeszy i tam zostaje aresztowany; jak później się okazało – już po śmierci ostatniego brata. Tłumacz wyjaśnił powód zatrzymania – Witold pochodzi „z bandyckiej rodziny”. Oznacza to, że hitlerowcy dysponowali dość szczegółową wiedzą na temat siatki konspiracyjnej być może wskutek kolaboracji, a może dobrej pracy wywiadowczej. Los Witolda został przesądzony. 29 grudnia 1942 r. został osadzony w więzieniu karnym w Coswig, skąd 2 lipca 1943 r. przeniesiono go do więzienia powiatowego w Torgau. Wreszcie 11 marca 1944 r. został wywieziony do Buchenwaldu. Był to obóz koncentracyjny, który zbudowali Niemcy dla Niemców jeszcze przed wybuchem II wojny światowej. Zgodnie ze zbrodniczą ideologią, jaka zawładnęła III Rzeszą, trafiali tam niemieccy Żydzi, komuniści, inwalidzi – wszyscy, którzy mogli „skazić” czystą rasę panów. Po wybuchu wojny, w Buchenwaldzie osadzono Rosjan, Ukraińców, Francuzów i Polaków. Stał się więc Buchenwald obozem zagłady wielu europejskich narodów. Ale więzień, nim umarł, musiał ciężko pracować. Gdy przekroczył bramy obozu, czytał napis: JEDEM DAS SEINE, co przetłumaczyć można jako Każdemu, co mu się należy. Napis ten, w przeciwieństwie do innych znajdujących się nad bramami obozów, był skierowany tak, aby jego odczytanie było możliwe podczas opuszczania obozu, a nie wchodzenia do niego.

Jednym z więźniów stał się Witold Zuba, niespełna 17-letni młodzieniec, któremu wpisano do dokumentów obozowych „więzień polityczny”. Otrzymał numer 9573 i skierowano go do bloku 37-C, w którym byli Polacy. Ci zaopiekowali się najmłodszym towarzyszem niedoli. Otóż obóz położony był poza miastem, za to w bezpośrednim sąsiedztwie kamieniołomów. To było miejsce pracy, a właściwie tortur i udręki wygłodniałych, wycieńczonych więźniów, których skazano na niewolniczą pracę. Codziennie odbywały się w obozie dwa apele – wieczorny, w czasie którego liczono więźniów oraz poranny, w czasie którego więźniów nie liczono być może dlatego, aby zyskać na czasie, tuż po apelu bowiem szli oni do kamieniołomów. Wszyscy, którzy pamiętamy opowiadania lagrowe Tadeusza Borowskiego, mamy przed oczami wychudzonych, obolałych ludzi, którzy wysiłkiem woli pragną przeżyć. W tekstach Borowskiego – często kosztem innych, ale w mrocznej opowieści Witolda Zuby rozbłyska światełko miłosierdzia oraz chęci pomocy. Skoro po porannym apelu nie liczono więźniów, Polacy z bloku 37-C poradzili Witoldowi, aby nie zgłaszał się na plac, lecz ukrył w budynku. W ten sposób mógł uniknąć dźwigania kamieni, a nawet otrzymać w lazarecie miskę wodnistej zupy. Pan Zuba nie pamięta dokładnie, czym karmiono więźniów, ale jest pewien, że była to jakaś zupa (tu z pomocą spieszy Borowski – rozgotowane w wodzie nieświeże warzywa) oraz porcja czarnego chleba. Więźniowie pozostawali skoszarowani w murowanych blokach, spali na pryczach, wszyscy jednakowo ubrani w pasiaki, na nogach mieli buty drewniane. Numerów nie tatuowano. Jak w każdym obozie koncentracyjnym, i w Buchenwaldzie obowiązywał więźniów rygorystyczny regulamin. Pan Witold opowiada, co stało się, gdy zapomniał, że każdemu esesmanowi należało oddawać honory: pięć metrów przed nim i tyleż metrów, gdy już przeszedł, więzień musiał zdjąć czapkę i przemaszerować krokiem paradnym (pamiętamy o wycieńczeniu więźniów). Młodzieniec został dotkliwie pobity i skopany, przed oczyma widział lufę pistoletu. Myślał, że nie przeżyje tego spotkania. Lecz okazano mu łaskawość – przeżył, ale na długo stracił słuch. Dzięki pomocy współwięźniów częściowo go odzyskał, niemniej skutki tamtego zdarzenia odczuwa do dziś. Skoszarowani więźniowie, którym odebrano przemocą wszystkie niezbywalne prawa człowieka – do wolności, do intymności, byli nieustanie nadzorowani: albo przez esesmanów, albo przez kapo, albo przez blokowego i jego zastępcę. Taki „funkcyjny” więzień miał pewne przywileje; jak wspomina Pan Witold, nie spał na pryczach razem z innymi, lecz miał oddzielne legowisko przy wejściu. Chcąc ocalić życie, okrutnie traktował swych braci – więźniów. Pan Zuba zachował w pamięci pewien dramatyczny epizod, którego bohaterem jest Wojtek-kapo (tak go nazywano). Otóż pewnego dnia został on brutalnie zamordowany przez czterech więźniów, a komendant obozu nie podjął żadnych działań, by ukarać sprawców. Dla niego był Wojtek-kapo więźniem, który przedstawiał jakąś wartość, dopóki żył. Historia Wojtka dowodzi, że więźniowie kierowali się także własnym wewnętrznym regulaminem, który zabraniał donosić na współwięźnia, okradać go z jedzenia, bić. Jeśli ktoś łamał te niepisane zasady, podlegał karze, którą wymierzali sami więźniowie. Powyższa historia dowodzi, że nazistom udało się stworzyć społeczeństwo koncentracyjne, które, sterowane głodem i lękiem przed śmiercią, przestrzegało jednak praw obozu: i tego zewnętrznego, i wewnętrznego. Lecz mimo nieludzkich warunków, więźniowie starali się pomagać innym, dzięki czemu Witold Zuba ocalał. Dziś z wdzięcznością myśli o braciach w niedoli, szczególnie o tych, którzy mu opatrywali ucho, leczyli obolałe ciało. Gdy poszukiwano fachowców elektryków, Witold został wysłany na komando Mülhausen. Tam produkowano części do samolotów. Zuba zapamiętał nazwisko komendanta: Franz Janicke.
Nastał rok 1945. Zbliżał się front. Z Mülhausen więźniowie wrócili do Buchenwaldu, lecz nie do murowanych bloków, lecz do baraków. Czy przeczuwali, że czeka ich kolejna gehenna? Zarządzono apel, lecz to nic nadzwyczajnego. Ale tym razem komenda obozu wydaje rozkaz: truchtem do bramy. I wtedy stało się jasne – dokonuje się selekcja. Kto jest słaby i nie może truchtać, pada zastrzelony. Tuż za więźniami jedzie karetka Czerwonego Krzyża i z niej właśnie padają strzały, po czym siedzący w niej hitlerowcy spychają ciało do rowu.
Tadeusz Borowski w opowiadaniu „Proszę państwa do gazu” zapisał, że w Auschwitz karetki Czerwonego Krzyża, woziły gaz, „gaz, którym trują ludzi”. W Buchenwaldzie Czerwony Krzyż nie przewoził gazu, ale także uczestniczył w mordowaniu więźniów. Totalitaryzm wszystko wykoślawi i odbierze właściwe znaczenie ludziom, instytucjom, symbolom.

Jesteśmy ciągle razem z Witoldem w obozie. Więźniowie pragną ocalić życie, truchtają ile sił, docierają do bramy. Stąd rozpoczyna się marsz do Weimaru. Faszyści pragną zatrzeć ślady swoich zbrodni. Likwidują obóz. Kto doszedł do stacji kolejowej w mieście Goethego, siadał do wagoniku-węglarki. W każdej – 80 osób. Tłoczno, duszno, omdlewają nogi. Kto się osunął, umierał. Wagoniki wiozły więźniów byle dalej od linii frontu. Na każdej kolejnej stacji odczepiano wagoniki, bo więźniów było coraz mniej. Witold Zuba pamięta, że „jego” wagonik konwojowali Węgier i Serb, z którym można było się porozumieć. Pozwolił on Witoldowi wziąć dwie deski i ułożyć na wagonie, dzięki czemu więzień o numerze 9573 miał wygodne legowisko i świeże powietrze. Była wiosna. Pan Witold uśmiecha się lekko na wspomnienie tej jazdy. Jak się okazało, pociąg zmierzał do Czechosłowacji, w stronę Terezyna. Jednakże nim dojechali do stacji, Witold wyskoczył z wagonu i wdrapał się do ciężarówki prowadzonej przez Rosjanina. Sądził, że dojedzie do Terezyna. Tymczasem żołnierz radziecki jechał do Drezna po miny, następnie miał zawrócić do Pragi. Jednak Witold porzucił pojazd, gdy dostrzegł żołnierzy z orzełkami na czapkach. Polskie wojsko! Krótkie powitania i wspólna podróż ciężarówką – spod Pragi do Drezna i stamtąd do Polski. Pierwszym miastem w kraju, które Witold zapamiętał, był Ostrów Wielkopolski, skąd pociągiem, głównie na stopniach i na dachu, dotarł do Łodzi. Następnym celem podróży było rodzinne Skarżysko. Pan Witold pamięta, że w drodze do domu narwał bzu (był maj) i wręczył go matce. Pamięta jej łzy. Kobieta miała trzech synów. Wojna zabrała jej Jerzego i Janusza. Witold po trzech latach powrócił. Historia oddala jej najmłodsze dziecko. Pan Zuba nie chciał pozostać w Skarżysku. Być może utrata braci sprawiła, że nie widział tu dla siebie miejsca. Pamięta, że zapisał się do PPR i został wysłany na kurs dla członków Związku Młodzieży Polskiej do Krakowa. Gdy stwierdził, że kursanci są podsłuchiwani, wystąpił z partii. Intuicja oraz doświadczenie obozowe podpowiadały, że oto znów znalazł się w rzeczywistości opresyjnej. Przyjechał do Sandomierza, gdzie poznał Irenę. I tu rozpoczyna się zwyczajne życie, spot spraw rodzinnych i zawodowych. Hitlerowskie obozy zagłady odeszły do historii. Ale wystarczy słowo, by powrócił Buchenwald. Pan Witold Zuba nauczył się jednak żyć z bolesną pamięcią. Przechowuje np. list, jaki wysłał do matki. Napisany po niemiecku zapewne przez jakiegoś towarzysza niedoli, podpisał swoim imieniem. Treść oczywiście podlegała obozowej cenzurze i sprowadzała się do zapewnień, że syn czuje się dobrze, jest już zdrowy, a o przebytej chorobie zdążył zapomnieć. Wyobrażam sobie, co czuł ten podówczas chłopiec, brutalnie oddzielony od bliskich, którym nie mógł się nawet pożalić.
Tadeusz Borowski w opowiadaniu „U nas w Auschwitzu” nazwał obóz wielkim kłamstwem. Bo w istocie wszystko tam było ufundowane na oszustwie: kłamliwy napis na bramie, pozór korespondencji z rodziną, wspomniane wcześniej karetki Czerwonego Krzyża, które miast pomagać, niosły śmierć. Nietrudno w takiej rzeczywistości zwątpić w istnienie dobra, utracić wiarę w Boga i człowieka.
Witold Zuba ucierpiał fizycznie (ma przyznaną grupę inwalidzką), jego psychika także doznała szwanku, ale ocalił świat wartości. Przez dwa lata i jedenaście miesięcy (od lipca 1942 r., do 5 maja 1945 r.) był więźniem hitlerowskich więzień i obozu koncentracyjnego. Pytany, czy odczuwa pragnienie odwetu i zemsty, bez wahania i stanowczo mówi: NIE. O kim myślał prof. Leszek Kołakowski, pisząc „… mało kto może się chełpić, że Chrystusowa gotowość do przebaczenia jest mu dana, to jednak wysiłek przebaczenia jest w naszej mocy i możliwe jest wspieranie tym wysiłkiem rzeczywistej siły wybaczającego sumienia”.[2]

Gdy czytam te słowa, przychodzi mi na myśl Pan Witold Zuba.
Danuta Paszkowska


[1] Red. T. Sikora, A. Gajewski, Kronika Orła Białego, Skarżysko-Kamienna, 2009.

[2] L. Kołakowski, O wybaczaniu, [w:] Mini – wykłady o maxi-sprawach. Seria trzecia i ostatnia, Kraków 2000, s. 16.

Żródło: Sandomierzanin nr 10/2017